Hej! Bardzo przepraszam, że nie wrzuciłam nic wczoraj, lecz nie mogłam wejść na stronę bloggera! Nie wiem, co konkretnie było przyczyną, nie mogłam otworzyć strony. Na szczęście dziś wszystko jest w porządku, więc dodaję kolejnego posta. Miłego czytania ;)
Szliśmy już kilka minut w stronę miasta. Martin z
przodu szedł jakiś zdenerwowany, zirytowany. Mało mnie obchodził powód jego
zachowania. Arlette próbowała za nim nadążyć, chyba chciała poprawić mu humor.
Za nimi ja pełzłam wolno niczym żółw. Cały czas zastanawiałam się, co ja tu
robię. Wtedy przekręcałam głowę w bok i automatycznie nasuwała mi się odpowiedź.
Tylko przez niego. A może dla niego? Wszystko mi jedno, wiem jedynie, że gdyby
Arthur nie szedł obok, nie byłoby mnie tutaj.
Nie, nie trzymaliśmy się za ręce. Chwilę po tym, jak zgodziłam się pójść i „poznać prawdę”, wyszarpnęłam dłoń z jego uścisku. Szybko tego pożałowałam. Nawet nie wiem, dlaczego to zrobiłam. Chyba wystarczy mi wrażeń jak na jeden dzień…
Po jakichś piętnastu minutach milczącej wędrówki doszliśmy do wysokiego i grubego muru z czarną, gustowną bramą. Była niemal gigantyczna, wyższa od muru. Na wysokości twarzy widniała duża litera „C” z czymś w kształcie niskiego krystalizatora.
- Podaj mi twój wisior – zażądał Martin wyciągając do mnie rękę.
- Niby do czego ci on potrzebny? – spytałam podejrzliwie.
- Daj, to zobaczysz.
- Ani mi się śni!
Martin westchnąwszy ciężko złapał się za przegrodę nosową. W tym samym czasie Arlette podeszła do mnie i oznajmiła:
- Jeśli chcemy przejść przez bramę, musimy wyjąć kamień z twojego naszyjnika i włożyć go tutaj – wskazała palcem „coś w kształcie niskiego krystalizatora”. – Wtedy brama automatycznie się otworzy. To coś w rodzaju klucza.
Obejrzałam mój naszyjnik. Delikatnie, z niepewnością wyjęłam paznokciami kamień. Nawet nie wiedziałam, że tak można! Przyglądałam mu się z zachwytem. Był piękny, zawsze o tym wiedziałam, lecz nigdy tego nie doceniałam. Wyglądał tak, jakby cały wszechświat został w nim zamknięty.
Ostrożnie włożyłam go tam, gdzie trzeba. Kamień zabłyszczał się, rozjaśnił, po czym wrócił do normalnych kolorów. Brama otwarła się szeroko.
Wyjęłam kamień i umieściłam w naszyjniku.
- Komu w drogę, temu czas – rzekł Martin i przeszedł przez wejście.
Za nim ruszyła Arlette. Arthur wykonał dwa kroki, jednak zorientowawszy się, że ja stoję w miejscu, obrócił się do mnie i wyciągnął do mnie rękę.
Ciepło i troska w jego oczach sprawiła, że mimo lekkiego zmieszania ujęłam jego dłoń i pozwoliłam się przeprowadzić przez wejście.
***
Nie, nie trzymaliśmy się za ręce. Chwilę po tym, jak zgodziłam się pójść i „poznać prawdę”, wyszarpnęłam dłoń z jego uścisku. Szybko tego pożałowałam. Nawet nie wiem, dlaczego to zrobiłam. Chyba wystarczy mi wrażeń jak na jeden dzień…
Po jakichś piętnastu minutach milczącej wędrówki doszliśmy do wysokiego i grubego muru z czarną, gustowną bramą. Była niemal gigantyczna, wyższa od muru. Na wysokości twarzy widniała duża litera „C” z czymś w kształcie niskiego krystalizatora.
- Podaj mi twój wisior – zażądał Martin wyciągając do mnie rękę.
- Niby do czego ci on potrzebny? – spytałam podejrzliwie.
- Daj, to zobaczysz.
- Ani mi się śni!
Martin westchnąwszy ciężko złapał się za przegrodę nosową. W tym samym czasie Arlette podeszła do mnie i oznajmiła:
- Jeśli chcemy przejść przez bramę, musimy wyjąć kamień z twojego naszyjnika i włożyć go tutaj – wskazała palcem „coś w kształcie niskiego krystalizatora”. – Wtedy brama automatycznie się otworzy. To coś w rodzaju klucza.
Obejrzałam mój naszyjnik. Delikatnie, z niepewnością wyjęłam paznokciami kamień. Nawet nie wiedziałam, że tak można! Przyglądałam mu się z zachwytem. Był piękny, zawsze o tym wiedziałam, lecz nigdy tego nie doceniałam. Wyglądał tak, jakby cały wszechświat został w nim zamknięty.
Ostrożnie włożyłam go tam, gdzie trzeba. Kamień zabłyszczał się, rozjaśnił, po czym wrócił do normalnych kolorów. Brama otwarła się szeroko.
Wyjęłam kamień i umieściłam w naszyjniku.
- Komu w drogę, temu czas – rzekł Martin i przeszedł przez wejście.
Za nim ruszyła Arlette. Arthur wykonał dwa kroki, jednak zorientowawszy się, że ja stoję w miejscu, obrócił się do mnie i wyciągnął do mnie rękę.
Ciepło i troska w jego oczach sprawiła, że mimo lekkiego zmieszania ujęłam jego dłoń i pozwoliłam się przeprowadzić przez wejście.
***
Trzymając
się za ręce stanęliśmy przed majestatycznym zamkiem. Wieże małe, duże, baszty,
wrota. To wszystko zapierało dech w piersiach. Widać było na pierwszy rzut oka,
że ten wspaniały pałac został zbudowany przez kogoś, kto ma wielki talent.
Martin podszedł do … rycerza? Pilnującego? Nie wiem jak to nazwać, w każdym razie był to mężczyzna w zbroi (tak, on był w zbroi!) stojący przed wrotami z błyszczącym w słońcu toporem. Chłopak szepnął mu coś na ucho i już po chwili pokaźne drzwi otwarły się.
Przed naszymi twarzami ukazały się schody. Drewniane schody ze sporymi stopniami. Martin ruszył do góry, wraz z nim Arlette.
- Gdzie idziemy? – krzyknęłam przydeptując na pierwszy schodek.
- Chodź, to zobaczysz – odkrzyknął Martin.
Dlaczego ten koleś zawsze musi działać mi na nerwy?!
- Nie przejmuj się, pewnie ma zły dzień – rzekł Arthur, jakby czytał mi w myślach.
Po paru minutach doszliśmy do jakiejś komnaty. Imponujące okno, ciemnozielona tapeta i dębowa podłoga nadawały temu pomieszczeniu to „coś”. W środku prawie nie było mebli oprócz starej szafy i okrągłego, niewielkiego stolika.
- Musimy tutaj poczekać – oznajmił Martin, kiedy byliśmy już w środku. – Zaraz do nas przyjdą.
- Kto przyjdzie? – zapytałam.
Nie dostałam jednak odpowiedzi. Koleś nie zdążył nawet otworzyć ust, bo nagle usłyszeliśmy skrzypiące drzwi. Wszyscy odwrócili się w ich stronę. Zobaczyliśmy kobietę o kasztanowych włosach w żółtej sukience oraz długowłosego (jak na facetów) mężczyznę w garniturze.
Kobiecie drżały perfekcyjnie czerwone usta, a oczy miała przeszklone. Mężczyzna miał skupioną twarz. Kobieta sprawiała wrażenie, jakby chciała naprawić całe zło tego świata, ale nie wiedziała jak używać ręki, poza miętoleniem rąbka sukienki. Mężczyzna bawił się swoimi palcami, unikając kontaktu wzrokowego.
- To naprawdę ty? – wyszeptała kobieta, kiedy już jej sukienka wymagała już prasowania.
Wiedziałam, że te pytanie było skierowane do mnie. Jednakże ja tylko założyłam ręce, zmarszczyłam brwi i zacisnęłam wargi.
Widząc moją reakcję, kobieta podeszła do mnie i po prostu mnie przytuliła. Ja, stojąc niczym słup, nie miałam pojęcia jak się zachować. Chwilę później ściągnęłam delikatnie jej ręce z moich pleców i odsunęłam się.
- Mnie też miło panią widzieć… - bąknęłam tylko.
- Panią…? – powtórzyła cichutko przekrzywiając głowę.
- Na pewno jesteście zmęczeni podróżą – mężczyzna przejął kontrolę, kładąc dłoń na plecach kobiety. – Pokojowy Theodor pokaże wam przydzielone wam komnaty. Spotkamy się na kolacji o dziewiętnastej. Będziecie mieć czas na odpoczynek.
Nikt nic nie powiedział. Mężczyzna jednak nie czekał na odpowiedź.
- Chodź, Bello – rzekł do ucha kobiecie w żółtej sukience.
Jeszcze przez chwilę patrzyła na mnie oczyma pełnymi bólu. Jednak chwilę później podążyła za ręką mężczyzny stojącego u jej boku.
Nawet kiedy wyszli, nie mogłam wymówić ani jednego słowa. Nie wiedziałam, co powiedzieć na to, że przed chwilą poznałam Piękną i Bestię. Żadna reakcja nie wydawała mi się właściwa na to, że właśnie poznałam postaci z bajki.
Martin podszedł do … rycerza? Pilnującego? Nie wiem jak to nazwać, w każdym razie był to mężczyzna w zbroi (tak, on był w zbroi!) stojący przed wrotami z błyszczącym w słońcu toporem. Chłopak szepnął mu coś na ucho i już po chwili pokaźne drzwi otwarły się.
Przed naszymi twarzami ukazały się schody. Drewniane schody ze sporymi stopniami. Martin ruszył do góry, wraz z nim Arlette.
- Gdzie idziemy? – krzyknęłam przydeptując na pierwszy schodek.
- Chodź, to zobaczysz – odkrzyknął Martin.
Dlaczego ten koleś zawsze musi działać mi na nerwy?!
- Nie przejmuj się, pewnie ma zły dzień – rzekł Arthur, jakby czytał mi w myślach.
Po paru minutach doszliśmy do jakiejś komnaty. Imponujące okno, ciemnozielona tapeta i dębowa podłoga nadawały temu pomieszczeniu to „coś”. W środku prawie nie było mebli oprócz starej szafy i okrągłego, niewielkiego stolika.
- Musimy tutaj poczekać – oznajmił Martin, kiedy byliśmy już w środku. – Zaraz do nas przyjdą.
- Kto przyjdzie? – zapytałam.
Nie dostałam jednak odpowiedzi. Koleś nie zdążył nawet otworzyć ust, bo nagle usłyszeliśmy skrzypiące drzwi. Wszyscy odwrócili się w ich stronę. Zobaczyliśmy kobietę o kasztanowych włosach w żółtej sukience oraz długowłosego (jak na facetów) mężczyznę w garniturze.
Kobiecie drżały perfekcyjnie czerwone usta, a oczy miała przeszklone. Mężczyzna miał skupioną twarz. Kobieta sprawiała wrażenie, jakby chciała naprawić całe zło tego świata, ale nie wiedziała jak używać ręki, poza miętoleniem rąbka sukienki. Mężczyzna bawił się swoimi palcami, unikając kontaktu wzrokowego.
- To naprawdę ty? – wyszeptała kobieta, kiedy już jej sukienka wymagała już prasowania.
Wiedziałam, że te pytanie było skierowane do mnie. Jednakże ja tylko założyłam ręce, zmarszczyłam brwi i zacisnęłam wargi.
Widząc moją reakcję, kobieta podeszła do mnie i po prostu mnie przytuliła. Ja, stojąc niczym słup, nie miałam pojęcia jak się zachować. Chwilę później ściągnęłam delikatnie jej ręce z moich pleców i odsunęłam się.
- Mnie też miło panią widzieć… - bąknęłam tylko.
- Panią…? – powtórzyła cichutko przekrzywiając głowę.
- Na pewno jesteście zmęczeni podróżą – mężczyzna przejął kontrolę, kładąc dłoń na plecach kobiety. – Pokojowy Theodor pokaże wam przydzielone wam komnaty. Spotkamy się na kolacji o dziewiętnastej. Będziecie mieć czas na odpoczynek.
Nikt nic nie powiedział. Mężczyzna jednak nie czekał na odpowiedź.
- Chodź, Bello – rzekł do ucha kobiecie w żółtej sukience.
Jeszcze przez chwilę patrzyła na mnie oczyma pełnymi bólu. Jednak chwilę później podążyła za ręką mężczyzny stojącego u jej boku.
Nawet kiedy wyszli, nie mogłam wymówić ani jednego słowa. Nie wiedziałam, co powiedzieć na to, że przed chwilą poznałam Piękną i Bestię. Żadna reakcja nie wydawała mi się właściwa na to, że właśnie poznałam postaci z bajki.
No nareszcie dłuższy wpis! Jest coraz lepiej, akcja przyspiesza. Nagłe zwroty akcji to coś co lubię! Szkoda tylko, że Martin cały czas się za nimi szwęda. A Arlette? Na początku ją lubiłam, teraz zrobiła się taka nijaka. No to czekam do piątku co tym razem wymyślisz. A spóźnienie jest Ci przebaczone
OdpowiedzUsuńNa Arlette mam już plany buahahahahha :D Dobrze, że mi wybaczyłaś, myślałam, że mi nie darujesz ;)
UsuńNo pięknie, się dzieje ;D
OdpowiedzUsuńŚwietnie się czyta ;)
No pięknie, się dzieje ;D
OdpowiedzUsuńŚwietnie się czyta ;)
Dziękuję, staram się :3
Usuń